Trzeci dzień ImproFestu rozpoczął się od spektaklu grupy Impy. To grupa, która wielokrotnie na festiwalach zaskakiwała swoimi pomysłami. Tym razem swój spektakl nazwali „Tysiąc twarzy Nyarlathotepa”. Na początku wyjaśnili, że Nyarlathotep to postać z powieści H.P. Lovecrafta, która nie ma własnej twarzy i posługuje się maskami. Impy miały przygotowane trzy maski i każda była wykorzystana w jednym wątku. Impy potrafiły stworzyć niesamowity klimat już na samym początku nakłaniając publiczność do inkantacji „Nyarlathotep”. Czuć było atmosferę grozy i niepokoju. I bardzo ciężko mi to napisać, że spektaklu nie można zaliczyć do udanych. Tempo scen było bardzo powolne a w samych scenach ciężko momentami było się połapać o co chodzi. Trzeba jednak oddać Impom, że nie spoczywają na laurach i próbują nowych rzeczy. Szkoda, że czasem rezultat nie jest zadowalający. A jeszcze większa szkoda, gdy dzieje się to na dużym festiwalu.
Następnie na scenie pojawił się Klub Komediowy ze spektaklem „One night stand”. Założeniem spektaklu była historia trzech par, które spędziły ze sobą noc. Publiczność jako miejsca gdzie te osoby wcześniej się spotkały wybrała galerię sztuki nowoczesnej, sklep z gitarami i przy paczkomacie. Każdy z trzech wątków rozpoczynał się spokojnie i był osobny. Z czasem tempo edycji scen zaczęło wzrastać i historie zaczęły się przeplatać wątkami i postaciami. Postaci były bardzo dobrze zarysowane, a majstersztykiem był Bartosz Młynarski w roli sześciolatka z problemami i świadomością człowieka co najmniej kilka razy starszego. Choć ten format nie jest Haroldem, można było zauważyć w grze wiele narzędzi, których improwizator uczy się przy Haroldzie. Potwierdza to tylko dlaczego warto przynajmniej trochę poznać tę strukturę. Warto wyróżnić świetne wykorzystanie światła w spektaklu. Dzięki punktowemu światłu wytworzył się kameralny klimat mimo ogromnej sceny w Klubie Studio. Był to udany spektakl w wykonaniu warszawskiej ekipy.
Trzecią ekipą w tym bloku była kolejna grupa z Warszawy – Hofesinka z formatem „Hofesinka reperuje świat”. Inspiracją do spektaklu były problemy, z którymi mierzą się obecnie w swoim życiu osoby z publiczności. Dużym atutem Hofestinki jest charyzma i troska o widzów. Zwykle na występach jedna osoba rozmawia z widzem. Tu cała grupa jest autentycznie zainteresowana problemami i zadaje dużo pytań dbając przy tym o komfort rozmówcy. Hofesinka ma ogromną świadomość sceniczną. Problemem jednej osoby był głośny, prawdopodobnie chory psychicznie sąsiad porozumiewający się jedynie krótkimi, rzucanymi od niechceni, zdaniami. Zamiast sprawić, że ten sąsiad będzie czymś dziwnym, z niego zrobili bohatera i to on był normalnością w tym świecie. Na osobne wspomnienie zasługuje Karol Kopiec jako mata do jogi. Jego plastyczność w tej roli była cudowna a próba zwijania maty przez Piotra Sikorę tylko powiększała i tak szeroki uśmiech na twarzach widzów.
Po przerwie na scenę wkroczył L et S Duet z Gdańska. Zagrali format „Tymbarki”, w którym co jakiś czas wplatali do fabuły teksty spod kapsli napojów. Przedstawili historię mężczyzn, którzy chcieli wziąć udział w rajdzie tico przy użyciu subaru. W swoim spektaklu zawarli bardzo dużą dawkę absurdalnego humoru i widać było, że świetnie się ze sobą czują na scenie. Często zaskakują siebie nawzajem i tworzy to kolejne humorystyczne zwroty akcji. Są bardzo szybcy zarówno fizycznie, jak i werbalnie, co przekłada się na momentami bardzo zawrotne tempo. Grają jednocześnie kilka potaci na scenie i przeskakują od jednej do drugiej, ale niekiedy też zamieniają się rolami. Widz nie tracił jednak uwagi przez cały czas.
Na koniec na scenę wkroczyła prawdziwa gwiazda. Absolutna czołówka musicali improwizowanych na świecie, czyli Baby Wants Candy! Na ten spektakl czekali niemal wszyscy, a piątkowa 10-minutowa zajawka tylko podsyciła to oczekiwanie. Musical „Czy Księżyc może świecić jaśniej?” opowiedział historię miłości przyjaciół korespondencyjnych z Ameryki i Polski i przepowiedni z nimi związanej. Czasami grupy z zagranicy nawiązują w swoich spektaklach do elementów polskiej kultury. BWC też się takie pojawiły, ale ich ilość była idealnie wyważona i nie czuło się przesytu. Historia nie była mocno skomplikowana, ale to też działało na plus, bo BWC mogli się skupić na tym, co potrafią najlepiej, czyli na śpiewie. Wokal improwizatorów był absolutnie z najwyższej półki. Równie niesamowita była choreografia i niemal natychmiastowe podłapywanie ruchów tanecznych przez pozostałych improwizatorów. Piosenki miały zróżnicowaną strukturę i dynamikę i nie było wrażenia powtarzalności. BWC otrzymało zasłużone owacje na stojąco i był to zdecydowanie najlepszy spektakl festiwalu. Jak wspomniał Alan Pakosz, warto było czekać na nich 7 lat.
Relacjonował: Tadek Jaśkiewicz