Festiwal JO 2019 – relacja

Festiwal JO 2019 – relacja

Już po raz trzeci zawitaliśmy na Jo! International Improv Festival, który w tym roku odbył się w dniach 25-28 lipca w Toruniu. Jak zwykle ugościł nas urokliwy i przepiękny Dwór Artusa. Organizatorzy postawili na międzynarodowość w dosłownym tego słowa znaczeniu, ponieważ, przez pierwsze 3 dni festiwalu, zarówno spektakle jak i konferansjerka odbywały się w języku angielskim a jedynie czwarty dzień był polskojęzyczny. Widząc po raz pierwszy line up festiwalu od razu uznałam go za niezwykle interesujący oraz świeży na tle innych tego typu wydarzeń. Dlaczego? Przede wszystkim zaproszono nowe, nie oklepane jeszcze na scenie impro twarze. Ponad to mieliśmy również możliwość obejrzenia kilku ciekawych mikserów, w których wzięli udział warsztatowicze. Przejdźmy do omówienia poszczególnych spektakli.

The Tea Cocks

Duet otwierający festiwal to Kuba Śliwiński oraz Wojciech Tremiszewski, czyli para niezwykle barwnych i oryginalnych postaci w świecie impro, o czym świadczy już sam tytuł ich spektaklu “Belzebub of Worldwide Economy”. Poznaliśmy historię dwóch przyjaciół mieszkających wspólnie Los Angeles, prowadzących bardzo barwne dyskusje na temat ich związku, przeszłości, wspólnych planów, obecnej sytuacji ekonomicznej oraz ich profesji (płatnych zabójców). Być może nie był to tak szalony i energiczny występ do jakich nas przyzwyczaili występując w innych projektach. Panowie rozmawiali o wspólnym wyjeździe do Japonii, oraz o morderstwie. Żadna z tych czynności nie została nam pokazana, możemy jedynie domyślać się, czy do nich doszło. Najważniejsze w całym spektaklu była relacja dwójki bohaterów, oraz ich postrzeganie rzeczywistości. Być może język angielski nieco odjął panom w normalnej dla nich błyskotliwości językowej, aczkolwiek spektakl był klimatyczny i bardzo dobrze się go oglądało, niekiedy nawet miewałam skojarzenia z “Pulp Fiction” Tarantino!

 

Mixer Musical

Projekt przygotowany przez muzyka Sachę Hoedmakera wraz z warsztatowiczami. O samym Sachy jeszcze napiszę później, ponieważ jest o czym. Jeżeli chodzi o sam spektakl, bardzo spodobała mi się praca grupowa, wspólna choreografia. Widać było ogromne zgranie w zespole ( co zaskakujące bowiem grupa pracowała ze sobą jedynie 12 godzin!). Nikt na siłę się nie wybijał, każdy miał miejsce na scenie, oraz był wspierany przez grupę (co niestety nie zawsze jest oczywiste w przypadku takich projektów). Dodatkowo widać było ogromną radość tworzenia muzycznego spektaklu i wspólną zabawę! Grupa zainspirowała się słowem “Tamburyn”. Przedstawiono nam historię miasteczka, w którym wrony skradły wszystkie tamburyny. Zobaczyliśmy miłość i nienawiść do tego instrumentu, co jego brak dawał a co odbierał mieszkańcom i w jaki sposób ta sytuacja wpływała na relacje między nimi. Na wyróżnienie zasługuje brawurowe odegranie dwóch złych do szpiku kości wron, pragnących zniszczyć wszystkie tamburyny by tworzyć własną muzykę (w tej roli Justyna Budek oraz Rafał Kaczmarski). Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o muzycznej  bitwie, które uwielbiam! Spektakl był wzruszający i emocjonalny. Jedynie co mogło przeszkadzać były mikroporty, które wyłączały się niekiedy w trakcie śpiewania piosenki, przez co traciły one całą moc. Wielkie gratulacje dla wszystkich wykonawców!

 

Laura i Gael 

Laura i Gael to para nie tylko na scenie, ale także w życiu prywatnym, dlatego ich spektakl, “Objects of Affecton” dotyczył miłości. Niezwykłej miłości, bowiem pomiędzy przedmiotami. I to przedmiotami, których zwykle ze sobą nie łączymy. Tym razem poznaliśmy historię miłości wodospadu i kostki cukru. Mimo, iż na scenie występował duet, w historii pojawiło się mnóstwo postaci, przyjaciół głównych bohaterów, zawsze wiedzieliśmy, kto w danym momencie jest obecny na scenie. To zasługa niewiarygodnej pracy ciałem i głosem. Niekiedy miałam wrażenie, że Laura i Gael są wprost wyrwani z filmu animowanego! Dodatkowo wspaniale zarysowywali przestrzeń, dzięki czemu wiedzieliśmy dokładnie co i gdzie się dzieje. Używali np. sztuczki ze zmniejszaniem, niektóre sceny odgrywane były za pomocą palców, dzięki czemu mieliśmy cały obraz przestrzeni, a aktorzy nie musieli wykonywać kaskaderskich sztuczek. Historia była zgraną fabułą, postacie były bardzo silnie ze sobą związane, dlatego, przeżywaliśmy każdą stratę razem z bohaterami, ich rozterki, smutki, kibicowaliśmy w zdobywaniu marzeń i odkrywaniu świata. Naprawdę nam na nich zależało! Wspólnie cieszyliśmy się, gdy główni bohaterowie połączyli się w jedność! Opis nie przedstawi emocji, które towarzyszyły temu spektaklowi. Ten wybuch kreatywności trzeba po prostu zobaczyć. Zasłużone owacje na stojąco!

 

7 kobiet w różnym wieku

Sześć kobiet na scenie (z gościnnym udziałem Charlotte De Metsenaere). Siódmą była publiczność. W taki sposób rozpoczęły swój występ dziewczyny i dzięki temu od razu zjednały sobie publiczność, która poczuła się ważną częścią spektaklu. Na początek każda podzieliła się wyznaniem, o którym nikt wcześniej nie usłyszał. Usłyszeliśmy historię, różnej wagi: o przyjemności gotowania dla przyjaciół, o strachu, kąpieli nago w jeziorze, czy życiu ponad stan. Te wyznania stały się inspiracją, przez co historie przedstawione na scenie stawały się prawdziwe. Grupa pokazała mocną mieszankę absurdu, humoru, emocji i wzruszenia. W każdą scenę wchodziły na 100%, wspierały się wzajemnie, akceptowały każdy pomysł i eskalowały go, jednocześnie wiedząc, kiedy daną scenę należy skończyć. Spektakl był różnorodny miałyśmy do czynienia zarówno z historią baśniowych syren, jak i z seryjnym porywaczem kobiet. Absolutnie najbardziej zapamiętywalnym momentem był emocjonalny monolog Bebe, wykonany przy akompaniamencie anielskiego chóru. Bardzo dobry spektakl i świetny pomysł na inspiracje!

 

Improkracja 

Grupa przedstawiła strumień świadomości, czyli format, który wielokrotnie już widziałam w ich wykonaniu. Trochę mnie to zawiodło, ponieważ spodziewałam się powiewu świeżości i jakiegoś nowego pomysłu na występ. Grupa pokazała oczywiście wysoki poziom oraz gaming na wysokim poziomie. Cudownie patrzy się na ich pracę grupową i zabawę sceniczną. Ewidentnie czują ogromną  swobodę w graniu tego formatu. Dlatego mam nadzieję zobaczyć coś nowego w ich wykonniu. Może musical, z którym grupa ma już doświadczenie  występując podczas Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu? Fragment został nam przedstawiony w spektaklu. Wyglądało świetnie! Zarówno choreograficznie jak i muzycznie! Czekamy na nowości!

 

Unconditional Mixer

Mikser rozpoczął się w bardzo romantyczny i nastrojowy sposób. Nick Byrne zaśpiewał jedną z najpiękniejszych piosenek miłosnych na świecie “Unforgettable” przy akompaniamencie Sachy Hoedmakera (w ten sam sposób spektakl również się zakończył) Cały spektakl utrzymany był w podobnym romantycznym tonie, każda historia opowiadała bowiem o różnych obliczach miłości (łącznie z miłością do samochodu i do lalki Barbie). Bardzo zaintrygowała mnie struktura samego spektaklu: osoby siadały na krzesłach ustawionych z przodu sceny, stawali się automatycznie bohaterami historii, kolejna osoba natomiast opowiadała osobistą historię, która w stawała się mniejszą lub większą inspiracją do historii. Format bardzo ciekawy, nieco poważniejszy a dzięki prawdziwym historiom, pozwalał utożsamić się z przedstawionymi  historiami. Wzruszyłam się niesamowicie na historii pary, która rozwodząc się przywodziła wspomnienia z początków swojej znajomości (Zuzana Zborowska i Wiktor Walentynowicz jako rozwodzące się małżeństwo, Leah Dawson i Nikki Michaelson jako ich wspomnienia, oraz  Olia Kalniei jako pani adwokat) Przepiękna i mocna scena, która mocno zapadła w mojej pamięci!

 

Projekt Babel

Projekt nad którym pieczę objęła Gosia Różalska, w którym wzięli udział goście zagraniczni (Billy Kissa z Grecji, Laura Doorneweerd z Holadnii, Nick Byrne z Australii, Manuel Speck z Niemiec i Cédric Marschal z Francji). Pomiędzy scenami aktorzy opowiadali nam co nieco o swoich krajach np. Jak wygląda u nich kultura jedzenia? Przed czym przestrzegali ich rodzice, gdy byli mali? Czego się boją? O tym wszystkim mogliśmy się dowiedzieć w trakcie spektaklu bowiem te krótkie wywiady stawały się inspiracją do scen, które grane były w różnym stylu (w ojczystym języku, w gibberish z akcentem niemieckim, po polsku)

Spektakl był luźnym ukazaniem różnic językowych i kulturowych w naszych krajach jednocześnie pokazując, że impro istnieje ponad granicami i barierami. Niesamowitym było bowiem oglądać scenę w której każda z wymienionych powyżej osób posługując się swoim ojczystym językiem potrafi stworzyć z partnerem świetnie wyglądającą, zabawną scenę!

 

The Fraltons

Uwaga nie mylić z The Daltons, złoczyńców z Lucky Luke’a, aczkolwiek podobieństwo w nazwie jest tu nieprzypadkowe.

Tym razem przenieśliśmy się na dziki zachód wraz z braćmi The Fraltons (Gael Doorneweerd-Perry, Cédric Marschal, Dan Seyfried, Morgan Mansouri). Klimat westernu poczuć można było już od samego wejścia bowiem panowie prócz charakterystycznego chodu, ubrani byli w stroje, który nie powstydziłby się prawdziwy kowboj (a przynajmniej ten kreskówkowy). Fraltonów poznajemy podczas kolejnej odsiadki w więzieniu, z którego postanawiają się wydostać, gdy okazuje się, że jeden z nich jest umierający i chciałby po raz ostatni zobaczyć świat! Na szczęście ten sam brat dzięki swojej chorobie kaszle czymś w rodzaju kwasu (Bóg jeden wie co to było) dzięki czemu topi kraty więzienia i wszyscy wychodzą na wolność.

Spektakl zagrany był całkowicie bez słów, jedynie za pomocą ciała, mimiki oraz efektów dźwiękowych wydawanych przez samych aktorów. Niesamowicie oglądało się przemiany aktorów w kolejne postacie (a było ich dosyć sporo), gdy zmieniała się praca ich ciała. Nie było momentów niejasności, zawsze wiedziałam, która postać obecnie znajduje się na scenie, oraz w jakim miejscu aktualnie się znajduje. Dodatkowo zobaczyłam parę niezłych sztuczek scenicznych, które w prosty sposób pokazywały np.co obecnie postać myśli, co chce zrobić, jaki ma cel, bez użycia słów. Spektakl był energiczny i niezwykle komediowy, zahaczając niekiedy o czarny humor, lecz wszystko pozostawało w granicach dobrego smaku. Zaskakujące było dla mnie to jak doskonale panowie odczytywali swoje intencje na scenie i wchodzili w każdą ofertę ze 100% pewnością! Nie było momentów nieporozumień (lub były one niezauważalne).

Każdy fan Lucky Luke’a, braci Daltonów i dzikiego zachodu powinien obejrzeć The Fraltons! Gwarantuje, że się nie zawiedzie!

 

Slavic Party 24/7

Grupa Slavic Party (Artur Jóskowiak, Mateusz Płocha, Tomasz Marcinko i gościnnie Billy Kissa oraz na pianinie Sacha Hoedmaker) opisywana była jako dresiarskie impro bez ograniczeń. Przyznam, że z wielką ciekawością oczekiwałam  na ten występ. Czy otrzymałam to czego oczekiwałam? Nie do końca. Mimo puszek piwa, dresów i wspaniałego Sachy, (któremu postać dresiarskiego pianisty chyba bardzo przypadła do gustu) nie poczułam tu słowiańskiego ducha. Być może to język angielski, być może po prostu był to dzień aby dresiarze wcielili się trochę w inne rolę (ojca chrzestnego chociażby) Mimo wszystko bardzo dobrze bawiłam się na tym spektaklu, szczególną przyjemność sprawiało mi oglądanie Tomasza Marcinko, którego cieszyła każda rzecz, którą robił na scenie, a szczególnie wirtualna gra na fortepianie! Mam nadzieje, że jednak zobaczę tę formację w bardziej dresiarskim wydaniu, o którym tyle słyszałam!

 

True Story Mixer

Mikser, którego liderką była Charlotte De Metsenaere, zapowiadał się od samego początku bardzo ciekawie. Na początku Charlotte poprosiła publiczność by ta wymyśliła „pytania z głębią”, czyli takie, które chcielibyśmy zadać osobie, którą rzeczywiście chcielibyśmy poznać np. Jakie jest Twoje najsilniejsze wspomnienie z dzieciństwa lub jaka jest najlepsza rzecz w byciu człowiekiem. Następnie schemat wyglądał tak: na scenę wkracza jeden z  improwizatorów, który po usłyszeniu pytania odpowiadał na nie, zgodnie z prawdą. Pozostała część grupy ustawiała się w pozy mające symbolizować sytuację o której była mowa w opowieści. Po skończonym monologu pierwszy improwizator  wybierał jedną z postaci słowami “You can play in my story”. Wybrany improwizator pozostawał w swojej pozie, podczas, gdy pozostali zarysowywali wokół niego przestrzeń mówiąc np. Gdzie się znajduję, co ma na sobie, czy ktoś z nim jest itp. Wszystkie te elementy były naprawdę bardzo ciekawe lecz….czy tego nie było po prostu za dużo jak na inspirację do historii?  Z założenia historia wywodzić się miała z prawdziwej opowieści, natomiast w samych scenach tej opowieści zbyt wiele nie pozostawało. Przejdźmy jednak do samych scen w których został przedstawiony bardzo ciekawy zabieg uwidaczniający myśli postaci (dowolny improwizator mógł podejść do grającej osoby by “wejść w jego głowę”). Ponownie uważam, iż zabieg sam w sobie był niezwykle ciekawy, jednak ponownie miałam lekki przesyt jego zastosowania. Bywały momenty, kiedy scena nie mogła iść dalej, gdyż co chwilę widzieliśmy jedynie myśli, przez co spektakl stracił dynamikę. Cudowne natomiast było zakończenie, w którym każdy z występujących w tym samym czasie, dzielił się swoimi refleksjami, przy coraz to głośniejszej muzyce i gasnących światłach! Reasumując uważam, iż mikser Charlotte był w rzeczy samej mixerem różnych ciekawych i inspirujących zabiegów scenicznych, wartych zgłębiania, jednak przy tak dużej ilości same historie straciły swoją wartość i dynamikę. Czasem mniej znaczy więcej.

 

Project Parallel

Projekt, którego liderem ponownie był Nick Byrne, był bardzo organicznym i dosyć dziwnym spektaklem. Początek był naprawdę intrygujący, rozpoczął się bez słowa, organicznie, od wspólnych ćwiczeń. Później było tylko dziwniej.  Założenie było dość proste: wszyscy improwizatorzy cały czas są aktywni na scenie grając np. postaci w tle, emocje, naśladując innych. Przedstawiono nam tym sposobem 3 różne historie, które w płynny sposób się przenikały. Mimo, że uwielbiam chaos i absurd, to ten spektakl niestety nie podbił mojego serca. Niekiedy nie wiedziałam co się dzieje, gdzie mam patrzeć, na czym się skupić. Główne wątki trochę mi uciekały w chaosie ciągłego ruchu i aktywności improwizatorów, a na końcową prośbę Nicka, by opowiedzieć mu o czym był spektakl, chyba nie potrafiłabym odpowiedzieć.

 

Three Deadly Sinners

Projekt tworzony przez czwórk zagranicznych gości: Billy Kissa, Manuela Specka, Gael Doorneweerd-Perry oraz Nicka Byrna w roli Boga). Trójka improwizatorów stanęła przed publicznością, z offu słychać było głos Boga, który nakazał nam wybór osoby, której historię zobaczymy na scenie. Wybrano Manuela, który po chwili stanął przed obliczem Boga sam na sam, aby przeanalizować swoje życiowe wybory. Zobaczyliśmy tragiczne dzieciństwo głównego bohatera, oraz to w jaki sposób wpłynęło to na jego dorosłe życie i jego stosunki z własnym dzieckiem. Spektakl można nazwać dramatem, był bardzo poważny i emocjonalny. Każdy z występujących wcielił się w swoją postać w maksymalnie. Było to o tyle ciężkie, że nie odgrywali postaci, które można polubić, każdy z nich miał masę wad, podejmował złe, ale co ważne, ludzkie decyzje.  Szczególnie warto nadmienić postać, w którą wcielił się Gael. W życiu prywatnym jest bardzo sympatycznym facetem, a na scenie wcielił się w dupka (ojczyma głównego bohatera), którego nienawidziło się całym sercem. Ogromny szacunek za to ryzyko i prawdę sceniczną, nie dodawał bowiem nic, co wzbudziłoby choć cień sympatii w stosunku do niego. Manuel jako zagubiony człowiek szukający odpowiedzi u samego Boga był fantastyczny, szczególnie moment wybuchu emocjonego, dało się wyczuć ogrom goryczy, żalu i zagubienia. Myślę, że wiele osób mogłoby choć w części utożsamić się z jego tragedią. Publiczność milczała praktycznie przez cały spektakl, nie było momentu oddechu, lżejszej chwili. Na początku myślałam, że powinien być to zarzut, publiczność przyszła bawić się na festiwalu a tu poczęstowano ich dramatem rodem z filmu “Plac Zbawiciela”. Teraz myślę, że to była zaleta, spektakl był konsekwentny, a aktorzy poszli na całość, nie starali się pocieszyć widza. Chcieli wzbudzić emocje i to im się udało. Bardzo długo myślałam o tym spektaklu, a im dłużej myślałam tym bardziej byłam nim zachwycona. Nareszcie impro to nie tylko “śmieszne teksty na scenie”, zaprezentowano nam zupełnie inny świat-prawdziwe wciągające i ludzkie historie. Ps. Od tej pory Boga wyobrażać sobie będę tylko z głosem Nicka!

 

Impy

Trio rozpoczęło czwarty i zarazem ostatni dzień festiwalu. Jedyny dzień w którym wszystkie spektakle zagrano w języku polskim. Z tej okazji Impy wystawiły improwizowaną sztukę Michała Bałuckiego. A jeśli Impy wystawiają sztukę to nie półśrodkami! Zadbano o stroje, klimat, ale przede wszystkim o język! Język, który znamy ze sztuk teatralnych, odegrany w tenże sam sposób dbając o akcenty, wymowę i odpowiednie gesty. Oczywiście panowie mnie nie zawiedli, przedstawiając fabułę, w której było wszystko: miłość, duchy, mezalians i zły hrabia Mordekrajze! Panów było trzech, postaci w bród, mimo wszystko dzięki gra ciałem i głosem nie pozwoliła nam się zgubić! Impy to jedna z moich ulubionych grup i moim skromnym zdaniem jedna z najlepszych grup w Polsce. Przede wszystkim dlatego, że zawsze mają na siebie pomysł, który zaskakuje, intryguje i wciąga! Lubią ryzyko i nie boją się wyzwań. Dodatkowo, mają bardzo inteligentne poczucie humoru, a w swoich założeniach są konsekwentni! Wielkie brawa dla tej trójcy!

 

Muzalians

Muzalians to jedna z grup na której występ bardzo czekałam, zaintrygowana mieszanką improwizacji scenicznej, beatboxu i tańca. Początek był magiczny i intrygujący. Na scenę wkroczył Jan Elf-Czerwiński, który z pomocą Loop Stacji, na naszych oczach  i uszach stworzył utwór muzyczny. Ten stał się inspiracją do krótkiej improwizacji tanecznej wykonanej przez Mikołaja Wieczora, a poza którą ostatecznie przyjął stała się inspiracją do pierwszej sceny. Momenty, w których taniec wstępował na scenę, były moim zdaniem tymi najlepszymi, perełkami, które wyróżniały grupę spośród innych. Moja ulubiona scena to rozmowa Filipa Puzyra z Mikołajem, w której odpowiedzi na zadawane pytania udzielane były niemo, jedynie poprzez taniec! Niepotrzebnie też doszukiwałam się schematu, którego nie było, każda scena była wynikiem impulsu, spontaniczności i intuicji. Scen tanecznych, typowo skupionych na ruchu było dla mnie trochę za mało, ale to już kwestia gustu. Mam nadzieje, zobaczyć Muzalians jeszcze nie raz, zwłaszcza, że grup łączących ze sobą inne dziedziny sztuki jest bardzo mało.

 

Arnold Improv

Uważam, że improwizatorzy z warszawskiej grupy Arnold Impro są naprawdę utalentowani i bardzo dobrzy technicznie. Dlatego trochę się zawiodłam, gdy usłyszałam, że zagrają klasyczny strumień świadomości. Oczywiście nic w tym złego, bardzo dobrze się bawiłam, grupa świetnie ze sobą współpracuje, eskaluje, ma świetne pointy, ciekawe zabiegi sceniczne. Ale! Jak dla mnie festiwal to coś więcej, to pokazywanie nowości, zabawy improwizacją, jej formą, może nawet podjęcie jakiegoś ryzyka, rozszerzanie horyzontów, zabawa przestrzenią, światłami. Sama nie chadzam już na spektakle, które w opisie mają jedynie “Freeform” “Armando” itp. Jasne, mogą być one punktem wyjścia, jednak w tym momencie, gdy nasz kraj może poszczycić się naprawdę wysokim poziomem improwizatorów, to już nie wystarcza. Oczekuje się pomysłu, czegoś własnego, punktu charakterystycznego, dzięki, któremu grupa zostanie zapamiętana. Tak jak na Improfeście zapamiętałam grupę dzięki, niewielkiemu ale jak bardzo zapadającym w pamięci pomysłowi,  tak teraz nie mogę napisać o nim nic więcej jak: dobre impro.

  

Final Show

Tradycyjnie  w finałowym spektaklu wystąpił mix improwizatorów z różnych grup, które mogliśmy obserwować na scenie w trakcie całego festiwalu. Format finału nosił tytuł Thanos i nawiązywał do znanego z filmów Avengers antagonisty. Thanos dla dobra ludzkości za pomocą kamieni nieskończoności umocowanych w specjalnej rękawicy, sprawia, że połowa ludzkości znika. A robi to tylko za pomocą pstryknięcia palcami. Podobna historia miała potoczyć się w finałowym spektaklu, który publiczność umiejscowiła w planetarium. W pierwszej części poznajemy postacie oraz ich wątki (np. miłość Wiktora i Tomka, a także Juliusza i Emilii, Alana – męża i ojca dwójki dzieci, dziwna relacja Wojtka, woźnego i Kasi,wybitnej pani profesor) Mniej więcej w połowie spektaklu usłyszeliśmy donośne SNAP! Które zwiastowało to co nieuniknione: połowa obsady musi zniknąć! Nastąpiło to w wyniku losowania, sami improwizatorzy musieli odkrywać, kto przetrwał a kto nie. W ten sposób poznaliśmy na której historii publiczności zależało najbardziej. Zdecydowanie najbardziej widzowie przeżyli zniknięcie Tomasza Marcinko z życia Wiktora. Po początkowych emocjach niestety spektakl zwolnił nieco tempo, przez dłuższy czas obserwowaliśmy jedynie wzajemne poszukiwanie drugich połówek i dociekanie tego co się stało, czego finalnie się nie dowiedzieliśmy. Postacie też nie poradziły sobie ze stratą, a sam spektakl pozostawił nas z dużym znakiem zapytania. Jeśli miałabym kogoś wyróżnić to zdecydowanie byłaby to Kalina Kubica, która wcieliła się w rolę córki Alana. Była bardzo wiarygodna w roli naiwnego dziecka, który zadaje mnóstwo pytań, wierzy w każde słowo taty i uznaje go za bohatera! Zdecydowanie jej losy o poszukiwanie odpowiedzi na to co się stało z jej ojcem i bratem, śledziłam najbardziej!

Sama koncepcja bardzo mi się podobała, aczkolwiek wydaje mi się, że było trochę za mało czasu aby zamknąć spektakl i jego wątki w jakiś logiczny sposób. Może jest to dobry pomysł na coś w rodzaju serialu improwizowanego?


Tegoroczny festiwal Jo był, zróżnicowany, mieliśmy do czynienia z wieloma eksperymentami, nowymi twarzami, i nieoklepanymi formatami. Bardzo podobało mi się wykorzystanie, przez improwizatorów świateł, muzyki, przestrzeni. Wielu z nich pokazało, również jak ważne jest to by spektakl był jedną całością, aby zaczynał się już w momencie wejścia improwizatorów na scenę, nadawał mu odpowiedni klimat i energię. Dziękuje za dużą ilość mixerów i projektów, które pokazują jak odważnych mamy improwizatorów, którzy nie boją się wyzwań i podjęcia ryzyka, są otwarci na nowości i przede wszystkim chcą się uczyć!

Wielkim bohaterem tegorocznego festiwalu okazał się muzyk  Sacha Hoedmaker, który tworzył muzykę praktycznie do każdego spektaklu. Doskonale wczuwał się w to co widzi na scenie, nawet jeśli  był on polskojęzyczny. Jak mawiają: niektórzy bohaterowie nie potrzebują peleryny!

Chciałam bardzo serdecznie pogratulować organizatorom, ponieważ cały festiwal, był na bardzo wysokim poziomie, zarówno w kwestii artystycznej jak i organizacyjnej. Mnóstwo ciekawych warsztatów, mixery, goście zagraniczni, nowe twarze. Do tego ogromna dawka emocji, różnorodności, śmiechu i wzruszenia! Jo Festiwal jest bardzo mocnym zawodnikiem na mapie polskich festiwali, zwłaszcza, że w pełni zasługuje na miano festiwalu międzynarodowego! Mam nadzieję wrócić tu za rok, nie mogę się wręcz doczekać co kryją kreatywne umysły organizatorów!

Relacjonowała: Anna Kłosowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.